W sierpniu 2025 roku Unia Europejska zakaże stosowania acetamiprydu w uprawie kilkudziesięciu popularnych produktów spożywczych. Decyzja oparta na „najnowszych badaniach” ma chronić zdrowie konsumentów, zwłaszcza dzieci, przed neurotoksycznym działaniem tej substancji. Brzmi jak przełom? Być może. Ale zanim odetchniemy z ulgą, warto zadać jedno niewygodne pytanie:
Jak długo nas tym truto – i kto za to odpowiada?
Acetamipryd nie spadł z nieba. Od lat był zatwierdzony jako względnie „bezpieczny” środek ochrony roślin. Trafiał do warzyw, owoców, przetworów, a z nimi – na nasze stoły. Uznawany za łagodniejszego przedstawiciela neonikotynoidów, miał niską toksyczność dla pszczół i – jak sądzono – dla ludzi. Co się więc nagle zmieniło?
Zmieniła się wiedza naukowa. Okazuje się, że nawet niskie stężenia acetamiprydu mogą negatywnie wpływać na rozwijający się układ nerwowy dzieci. Substancja, którą przez lata dopuszczano na rynek, może dziś trafiać na czarne listy. Tyle że dzieci, które przez ostatnie dziesięciolecie jadły sałatki z pomidorami pryskanymi acetamiprydem, nie mają przycisku „reset”.
To nie pierwszy raz, gdy naukowe przebudzenie przychodzi zbyt późno. A pytanie: „ile lat byliśmy truci?” – nie jest przesadą, lecz smutną próbą rozliczenia systemu, który zawiódł.
Regulacje unijne zawsze działają z opóźnieniem – zanim substancja zostanie zakazana, musi przejść cały rytuał: raporty, konsultacje, głosowania. Ale ten opóźniony refleks kosztuje zdrowie – nasze, naszych dzieci i wnuków.
Dziś wiadomo, że bezpieczne dawki mogą wcale nie być bezpieczne, a substancje dopuszczane do obrotu za kilka lat zostają zakazane. Tak było z glifosatem, parakwaterem, teraz z acetamiprydem. I tak może być z kolejnymi chemikaliami, które obecnie „mieszczą się w normach”. Problem polega na tym, że to nie człowiek ma dostosować się do norm, ale normy powinny chronić człowieka.
W tym wszystkim łatwo wskazać winnego – rolników, którzy „psikali”. Ale to nie oni ustalali dopuszczalne stężenia, to nie oni zatwierdzali substancje aktywne i nie oni podpisywali dokumenty w Brukseli.
Teraz ci sami rolnicy mają kilka miesięcy na „przestawienie się” na nowe normy. Bez wsparcia, bez rekompensat, bez realnej alternatywy. Jeśli nie zdążą – zostaną z niesprzedawalnym towarem, długami i złością, która może eksplodować na ulicach. Jak zwykle: system się mylił, ale to rolnik ma za to zapłacić.
Owszem – nowe regulacje są potrzebne. I tak, ochrona dzieci przed neurotoksycznymi substancjami to absolutny priorytet. Ale co z wiarygodnością całego systemu, który przez lata zapewniał, że wszystko jest w porządku?
Można mieć wrażenie, że dopiero gdy zagrożenie staje się politycznie lub medialnie niewygodne, nagle pojawia się „pilna potrzeba działania”. A przecież działania prewencyjne powinny wyprzedzać katastrofy zdrowotne, a nie być reakcją po szkodzie.
Czy ta historia czegoś nas nauczy? Obawiam się, że nie. Za kilka lat inna substancja, dziś promowana jako „bezpieczna”, stanie się kolejnym trującym bohaterem medialnych nagłówków. I znów zaczniemy pytać: „Dlaczego nikt nas nie ostrzegł wcześniej?”
Może więc nadszedł czas, by przestać ufać etykietkom i zacząć wymagać realnej, niezależnej kontroli nad tym, co trafia do żywności – zanim zrobi to nauka z opóźnieniem.
Bo zdrowie – nasze, naszych dzieci i wnuków – nie powinno być zakładnikiem politycznych kompromisów ani przemysłowej opłacalności.
oprac, e-red, ppr.pl