Szczyt poświęcony budżetowi unijnemu na lata 2014-2020 zakończył się brakiem porozumienia - pisze prof. Feliks Grądalski w Naszym Dzienniku. W kopercie Hermana Van Rompuya dla Polski zapisane zostało 72,5 mld euro, czyli mniej o 1,5mld niż wcześniejsze ustalenia. Można się spodziewać, że kwota ta ulegnie kolejnej redukcji na kolejnym szczycie. Co to oznacza dla Polski?
Pytanie jest fundamentalne. Jednak ani Tusk i Rostowski, ani ich media nie udzielają uczciwej odpowiedzi na nie, a jeśli coś mówią, to kręcą i mydlą Polakom oczy. Spróbujmy zatem zastanowić się nad pytaniem: „Co oznacza dla Polski przyjęcie od Unii 72 mld euro?”, pamiętając przy tym, że w tym towarzystwie nikt nikomu nic za darmo nie daje. W tym celu należy kwotę 72 mld euro sprowadzić do skali jednego roku, odnieść ją do budżetu państwa oraz oszacować, co w zamian za to Polska oddaje Unii.
Interesy Unii
Po pierwsze, kwota 72 mld euro robić może wrażenie, ale jeśli uświadomimy sobie, iż jest to suma na siedem lat, wrażenie jest już mniejsze. Przeliczając ją na złote – to w zaokrągleniu 300 mld złotych. Oznacza to, że w skali roku otrzymujemy około 43 mld złotych.
Po drugie, Polska płaci roczną składkę do kasy unijnej, która –jak wynika z budżetu państwa publikowanego przez GUS w Roczniku statystycznym 2012 – obecnie wynosi około 15 mld zł. Należy więc darowiznę unijną w wysokości 43mldzł pomniejszyć o owe 15mld zł i wówczas otrzymujemy netto już tylko 28mld zł, tj. około 7 mld euro.
Roczne wpływy do budżetu państwa w 2012 roku wyniosły około 300mldzł, a zatem stanowi to około 9 proc. tych wpływów. Jeśli założymy, że zarówno PKB, jak i wpływy do budżetu w ciągu następnych siedmiu lat będą wzrastać, to automatycznie udział tych unijnych 28 mld zł będzie systematycznie spadać i zatrzyma się w 2020 roku zaledwie na kilku procentach rocznych wpływów budżetowych.
Już tylko ta prosta arytmetyka pokazuje, że pomoc unijna ani nie decyduje o naszym rozwoju, ani jej brak nie może naszym rozwojem wstrząsnąć. Źródła naszej pomyślności tkwią u nas w kraju i w rękach Polaków. Brakuje tylko rządu, który pozwoliłby ludziom efektywnie pracować u siebie.
Po trzecie, nawet tak skromna pomoc nie jest ze strony Unii bezinteresowna. Najważniejsza sprawa, o której Tusk i Rostowski milczą, zawiera się w pytaniu: „Co Polska oddaje w zamian za unijną jałmużnę?”. Odpowiedź brzmi następująco: „Polska oddała i w dalszym ciągu oddaje rynek dla zbytu towarów z zagranicy oraz otworzyła rynek czynników wytwórczych dla kapitału zewnętrznego”. Uczyniła to jeszcze przed przystąpieniem do Unii Europejskiej, nie otrzymując w zamian za to stosownej rekompensaty. Skutkiem takiej polityki rządów jest rosnący drenaż polskiego rynku i polskich zasobów, a korzyści z tej eksploatacji, jakie osiąga Unia, wielokrotnie przewyższają unijną tzw. pomoc dla Polski.
Ujemne saldo
Wartość naszego rynku i skalę jego drenażu można pośrednio wyszacować na podstawie analizy bilansu płatniczego. Informuje o tym pozycja „Dochody” w rachunku obrotów bieżących. Wartości tam zapisane pokazują, czy dochody czynników wytwórczych w postaci zysków i płac (również odsetki od kredytów) wpływają do kraju, czy też z kraju są wyprowadzane.
W przypadku Polski liczby te opatrzone są znakiem „minus” i w niepokojąco szybkim tempie rosną. Oznacza to, że zagraniczne czynniki wytwórcze w Polsce produkują i w Polsce osiągają dochody. Dochody te zaś nie są ani reinwestowane, ani wydawane na miejscu, lecz transferowane na zewnątrz. Oczywiście z drugiej strony 2 mln Polaków pracuje za granicą i przekazuje swoje dochody do Polski. Jednakże skala tych wpływów jest wielokrotnie mniejsza niż transferowane dochody podmiotów zagranicznych, uzyskane z wykorzystaniem polskich zasobów i polskiego rynku. Dlatego też saldo dochodów w polskim bilansie płatniczym jest ujemne. Jak dalece ujemne, pokazują to poniższe liczby w euro (dane pochodzą z kolejnych roczników statystycznych w przeliczeniu z dolarów na euro):
@$:2000 – 0,5 mld
2005 – 5,3 mld
2006 – 7,3 mld
2007 – 9,8 mld
2008 – 10,9 mld
2009 – 10,8 mld
2010 – 13,1 mld
2011 – 15,5 mld
Miliardy euro wyprowadzane w kolejnych latach z Polski pokazują, jak cenny i jak efektywny dla podmiotów zagranicznych jest polski rynek. A to że jest on tani, oddawany za bezcen i dlatego cenny dla Unii, zawdzięczamy Tuskowi i Rostowskiemu.
Iluzja pomocy
Jak w tym kontekście wygląda z jednej strony propozycja Unii dla Polski w perspektywie 7 lat i z drugiej strony, jak wyglądają korzyści, które Unia już z Polski wyciągnęła, na przykład w ciągu ostatnich 7 lat?
W tym celu przeprowadźmy prostą kalkulację. Unia oferuje netto (po odjęciu naszych składek) 7mld euro rocznie, co w perspektywie 7lat daje w zaokrągleniu 50mld euro. Jeśli przyjmiemy w obliczu braku ostatecznych danych, że ujemne saldo dochodów w 2012 będzie takie samo jak w roku 2011 (wstępne szacunki NBP mówią o większym deficycie), to skumulowana kwota wytransferowanych z Polski dochodów w latach 2006-2012 (7 lat) wyniosła 83 mld euro.
Należy tę kwotę skorygować in minus, ponieważ nie wszystkie transfery kierowane są do Unii. Załóżmy, że tylko trzy czwarte obrotów towarowych i kapitałowych przypada na Unię, wówczas skala korzyści Unii netto, wyniesiona z polskiego rynku w ostatnich 7 latach, zamknie się kwotą nie mniejszą niż 60 mld euro. Oczywiście, proces drenażu polskiego rynku nie zaczął się w 2006 r., lecz znacznie wcześniej. I gdzież tu jest interes dla Polski?
I po czwarte, Polska partycypacja w budżecie unijnym obwarowana jest wieloma restrykcyjnymi warunkami. Warunki te mają charakter szczegółowy, związany bezpośrednio z wykorzystaniem środków unijnych, oraz charakter ogólny, związany z przymusem wykonywania niekorzystnych dla nas zapisów traktatu akcesyjnego. Trudno w krótkim tekście omawiać wszystkie środki represji, które Unia stosuje względem Polski, a rząd bezwolnie się na to godzi. Wymienię więc tylko niektóre.
Do restrykcji szczegółowych, oprócz biurokratycznej klasyfikacji kosztów kwalifikowanych, wśród których zanikają koszty pośrednie (każdy, kto realizował projekt unijny, wie, o czym mówię), dochodzi wykluczenie VAT z katalogu kosztów uznawanych. Na razie jest to zapowiedź, ale niewątpliwie stanie się ona faktem. Od strony ekonomicznej oznacza to obciążenie polskiego podatnika dodatkowo – oprócz wkładu własnego – 23 proc. kosztów realizacji projektów. Należałoby więc realną wartość unijnej darowizny netto pomniejszyć o 23 procent. Mówiąc o pomocy Unii dla Polski, trudno o większą hipokryzję.
O wiele groźniejsze są restrykcje traktatowe, na które za kilka miedziaków z budżetu unijnego rząd Tuska i Rostowskiego się godzi, przedstawiając to jako sukces kwitowany mantrą: „To jest dobre dla Polski”. Chodzi przede wszystkim o sprzedaż polskiej ziemi zagranicznym podmiotom, przymus zamiany polskiego złotego na euro i nakaz – w ramach tzw. harmonizacji – coraz wyższego opodatkowania milionów polskich, ciężko pracujących rodzin. To są fundamentalne problemy, które rozstrzygają o naszej wolności, samodzielności i niezależności. I o tym należy głośno mówić.
9504977
1