biogaz, biometan, biopaliwa_ptak 2025

To, w jakiej rodzinie się urodziłeś, miało nie mieć znaczenia

6 października 2025
To, w jakiej rodzinie się urodziłeś, miało nie mieć znaczenia

Na łamach Klubu Jagiellońskiego Kamil Wons kreśli obraz nowego podziału, który rozdziera Zachód 

Koniec społeczeństwa, jakie znamy. Czeka nas konflikt populistów, „Europejczyków” i migrantów.


To, w jakiej rodzinie się urodziłeś, miało nie mieć znaczenia. Wszyscy obywatele mieli dzielić tę samą kulturę, podlegać temu samemu prawu i doświadczać stałego wzrostu jakości życia. Obecnie epoka „równych i wolnych” społeczeństw dobiega końca. Na jej gruzach czeka wzrost nierówności dochodowych oraz zaostrzający się konflikt społeczny. Walka „populistów” z „elitami” jest tylko częścią tego procesu.

Na naszych oczach w społeczeństwach zachodnich wykształcają się trzy grupy, realizujące różne funkcje społeczne, podlegające różnym prawom, posiadające odrębne tożsamości, będące pod wpływem innych obiegów medialnych, jednocześnie zróżnicowane wewnętrznie.

O ile podział na globalistów i lokalistów jest już dość ugruntowany, o tyle wydzieliłbym jako trzecią grupę migrantów, których często traktuje się jako „agentów” globalizmu, jednak są oni nimi jedynie pozornie. Zacznijmy jednak od tego – kim są lokaliści?

Lokaliści. Sieroty po nowoczesności

Do grupy lokalistów zaliczam obywateli państw zachodnich (członków etnosu wymienionego w konstytucji danego państwa), mieszkających poza największymi metropoliami oraz wykluczonych mieszkańców megalopolis.

Są przywiązani do idei państwa narodowego oraz ich własnego miejscowego otoczenia. To oni zasilają szeregi wyborców tzw. „populistycznych” kandydatów i partii. Do tej grupy należą zarówno mali i średni przedsiębiorcy, jak i zatrudniani przez nich pracownicy najemni. Są tam drobni rolnicy i wielcy przedsiębiorcy rolni.

Poprzez swój opór wobec agend politycznych i kulturowych idących z centrów globalizacji często identyfikowani są z konserwatyzmem czy wręcz „wstecznictwem”. Paradoksalnie, są oni dziećmi nowoczesności, mniej lub bardziej świadomie tęskniącymi za owocami modernizacji, które rozpadają się na ich oczach. Żeby to zrozumieć, cofnijmy się i spójrzmy na modernizację z szerszej perspektywy.

Rewolucja przemysłowa w pierwszym rzędzie przemieniła oblicza miast i ich mieszkańców. Zamknięte za murami centra handlu i rzemiosła przekształciły się w rozlewające się po dawniej wiejskiej okolicy morza betonu i dymiących kominów. Urbanizację napędzał rozwój wytwórczości, miasta stały się centrami fabrycznymi, a jednocześnie domami dla mas robotników.

Kuratorem tych przemian oraz głównym beneficjentem było państwo narodowe, o czym pisałem w pierwszym swoim tekście. Zmianom społecznym towarzyszyło polepszenie materialnych warunków życia, począwszy od likwidacji widma głodu i chorób przez stworzenie komfortowych warunków podróży i mieszkania po wszelkie udogodnienia jak sprzęt AGD czy RTV.

Gwałtowne przemiany doprowadziły do napięć społecznych. W celu uniknięcia rewolucji oraz rozwiązania palących problemów powołano do życia instrumenty państwa dobrobytu. Sieć zabezpieczeń społecznych, wzmacniana poprzez ruch związkowy, spowodowała z kolei powstawanie klasy średniej opartej właśnie o robotników.

Welfare state dawał obietnicę systemu, w którym urodzenie nie będzie determinowało przyszłego miejsca jednostki w społeczeństwie. Kapitał społeczny, kulturowy i materialny rodziny był równoważony przez system zabezpieczeń społecznych.

Pierwszy raz w historii ludzkości życie większości ludzi na danym obszarze przestało być związane z codziennym znojem. Dawniej jedynie klasy wyższe mogły nie przejmować się tym, jak zapewnić sobie biologiczne przetrwanie, komfort życia i rozrywki. To wszystko stało się udziałem mas.

System dawał obietnicę stałego wzrostu dobrobytu, wspinania się po drabinie społecznej, wytworzył jednocześnie jednolitą, głęboko zinternalizowaną kulturę. Wraz z rozwojem społecznym i gospodarczym dobrobyt ten dotarł również na prowincję, przez co życie na wsi oraz w niewielkim mieście zaczęło się toczyć w podobnym trybie.

Niestety, osiągnięcia te nie były trwałe, gdyż na horyzoncie pojawiła się rewolucja informacyjna oraz przemiany gospodarcze związane z finansjalizacją. Procesy uruchomione w latach 70. i 80. XX wieku wybuchły z wielką mocą w 2008 r., wraz ze światowym kryzysem finansowym. Kryzys zdarł zasłonę – okazało się, że modernizacja się cofa.

Miejski model rodziny dotarł na wieś, zakręcając skutecznie kurek stałego dopływu świeżej krwi do przemysłu. Z kolei sama masowa wytwórczość zaczęła tracić swój udział w gospodarce na rzecz usług i narzędzi finansowych.

Z jednej strony, demontażowi ulegało państwo dobrobytu, zapewniające równy dostęp do osiągnięć cywilizacji. Z drugiej strony, podkopaniu ulegały podstawy ekonomicznego bytu prowincji, która przechodzi dezindustrializacje. To wszystko odbywało się przy jednoczesnym skupieniu się uwagi centrów decyzyjnych, kulturowych i medialnych na życiu w metropoliach.

Dlaczego powracają argumenty o „darmozjadach” pobierających 800+?

Prowincja nie cofnęła się do czasów sprzed nowoczesności, nie nastąpił na niej również jakiś gwałtowny kataklizm. Stało się coś gorszego, rozpoczął się proces powolnego rozpadu. W teorii rewolucji elementem wyjaśniającym zarzewie buntu jest tzw. „deprywacja relatywna”.

W skrócie chodzi o to, że ludzie nie buntują się, kiedy są na dnie doliny rozpaczy, bo wtedy walczą o przetrwanie. Opór rodzi się wtedy, gdy zobaczą, iż ich życie mogłoby być lepsze, ale rozbudzone nadzieje nie mogą się ziścić – kiedy ich sytuacja nie poprawia się tak szybko, jak byłoby to możliwe.

Z taką sytuacją mamy do czynienia w przypadku lokalistów. Ich uporządkowane życie, w którym wiedzieli, co mają robić, żeby polepszyć byt swój i swoich dzieci, rozpadło się na ich oczach.

Dane z państw OECD pokazują wyraźnie wzrost nierówności społecznych oraz zamykanie się ścieżek awansu społecznego. Kurczy się klasa średnia (rozumiana według kryterium dochodowego), zmniejsza się też możliwość awansu do niej. W państwach rozwiniętych pierwszy raz od czasu industrializacji następne pokolenie będzie biedniejsze od swoich rodziców.

Nie jest dziełem przypadku zwycięstwo wyborcze Donalda Trumpa w amerykańskim Pasie Rdzy czy triumf zwolenników Brexitu w dawnych przemysłowych okręgach Wielkiej Brytanii. Podobnie nie jest przypadkiem to, jak wielu francuskich robotników popiera Zjednoczenie Narodowe.

Lokaliści znajdują się w sytuacji, w której państwo zawiodło. Doprowadza to do licznych paradoksów, z jednej strony – do resentymentu i oporu wobec podatków czy interwencji państwowej, a z drugiej – do zazdrosnej walki o resztki owoców welfare state.

Te same argumenty na temat „darmozjadów” pobierających 800+, które liberalne media wytaczały wobec Polaków z prowincji, teraz wracają jako echo w dyskusji dotyczącej przyznawania tego świadczenia Ukraińcom, ale przytaczają je lokaliści. Rywalizują oni z migrantami o coraz bardziej ograniczone zasoby państwa.

W tej grupie następuje odwrót od elit kognitywnych. Brak wiary w naukę, media oraz racjonalne myślenie to również pokłosie oporu wobec państwa, które zawiodło. Oświeceniowa wiara w rozum i jego zdolność do przemiany świata uszła w powietrze.

Wśród lokalistów triumfuje tzw. „chłopski rozum” i „tłumaczące” skomplikowane problemy przykłady anegdotyczne, a akademia okazuje się według nich podejrzaną i „kupioną” instytucją. Paradoksalnie, są to konsekwencje nowoczesnej formacji intelektualnej: wypaczona wizja wolnej myśli, kontestowania świata, autorytetów i systemu. Lokaliści, odwołując się do nomenklatury Arnolda Toynbee’go, stanowią proletariat wewnętrzny, który atakować będzie stary ład.

Skąd wzięli się „młodzi wykształceni z wielkich miast”?

Od lat 60. XX wieku największe miasta w świecie rozwiniętym podlegają gwałtownym zmianom. Przemysł i wytwórczość są z nich wypierane a ceglane kominy ustępują miejsca wieżom ze szkła i stali. Nie produkcja a usługi stały się rdzeniem istnienia miast.

Spada ilość robotników, za to o charakterze miast zaczynają decydować przedstawiciele tzw. elity kognitywnej. Za przykład weźmy Londyn, który około 1960 r. zamieszkiwało niespełna 8 mln mieszkańców, w tym ok. 1,5 mln robotników, zaś w 2016 r. cała populacja oscylowała wokół 8,5 mln, za to robotników było już niewiele ponad 100 tysięcy.

Największe z miast zostały włączone w proces globalizacji, napędzany mobilnością nowej elity. Studenci, wykładowcy, menedżerowie i wysoko wyspecjalizowani eksperci przemieszczali się swobodnie dzięki tworzącej się globalnej kulturze. Z kolei finansjalizacja, będąca dalekim skutkiem szoku naftowego lat 70. XX wieku, doprowadziła do rozwodnienia państwa dobrobytu.

Zmiany technologiczne, organizacyjne oraz kapitałowe doprowadziły do wypychania przemysłu z centrów dużych miast. Przenosił się on albo na obrzeża i prowincję albo po prostu do państw rozwijających się, czyli na przykład do Azji.

Największe ośrodki miejskie, będące centrami uniwersyteckimi oraz miejscami lokalizowania siedzib i oddziałów wielkich korporacji, przyciągały młodych ludzi, dając im szansę na rozwój kariery w zglobalizowanych usługach. Zaś w tych mniejszych albo pozostał przemysł, albo został zdemontowany, ale nie pojawili się alternatywni pracodawcy.

Młodzi mieszkańcy wielkich miast byli poddawani stopniowemu formatowaniu. Najpierw w ramach zglobalizowanej kultury uczelnianej, którą ruch neoreakcjonistów nazywa Katedrą. Następnie przez kulturę masową, kreującą aspiracyjny model życia w dużym mieście. A na koniec już w samych korporacjach.

W metropoliach skupione zostało życie intelektualne, polityczne i medialne. To one wytwarzały pojęcie „normalności”. Wykładowcy, mediaworkerzy i menedżerowie średniego szczebla w korporacjach chodzili do tych samych uczelni, oglądali te same filmy i formatowani byli według tej samej matrycy.

Jednocześnie, dzięki swoim zasobom finansowym oraz udziałowi w zglobalizowanym systemie, stali się mniej zależni od państwa narodowego. Wielu z nich zresztą jest ekspatami, czyli specjalistami, którzy nie posiadają obywatelstwa miejsca, w którym mieszkają, a co za tym idzie, nie mają zarówno obowiązków, jak i praw z tego wynikających. Większość z nich stać na prywatne służbę zdrowia i szkolnictwo.

Glokalizacja, czyli dlaczego Wrocław rywalizuje z Warszawą

Globaliści stali się w swoich oczach beneficjentami dalszej emancypacji. Gospodarka oparta na wiedzy nie potrzebuje już sztywnego zarządzania według zasad fordyzmu i tayloryzmu.

Hierarchia ma tutaj charakter ukryty i oddziałujący nie wprost. Ideałem jest elastyczność, wyzwolenie z ram społecznych, państwa i tradycyjnych ról. Rewolucja 1968 r. tak dobrze zgrała się z przemianami gospodarczymi, ponieważ umożliwiła prawie nieograniczoną mobilność. Mimo iż potocznie kojarzy się z rewolucją seksualną czy „dziećmi kwiatami”, to przede wszystkim jej ostrze było skierowane w samo serce burżuazyjnego społeczeństwa. W strukturalne podporządkowanie, hierarchię i zasady. To nie obowiązek wobec rodziny, firmy czy narodu, ale wyzwolone z okowów cywilizacji „prawdziwe ja” miało kierować życiem jednostek.

Do dzisiaj globalizm zawiera obietnicę inkluzywności. To w nim ludzie z prowincji i Globalnego Południa upatrują możliwość kariery. To z kolei wytwarza silne mechanizmy aspiracyjne. Globaliści, jak i dwie pozostałe grupy, są wewnętrznie zróżnicowani, ale tworzą swojego rodzaju drabinę. Na jej szczycie są celebryci, tuż pod nimi menedżerowie i wielcy inwestorzy. To oni kreują docelowy model życia. Poniżej znajdują się wszyscy pozostali, walczący jak szczury, żeby wspiąć się wyżej. W efekcie, co osobliwe, przykuty do etatu w korporacji i kredytu hipotecznego człowiek chce udawać, że żyje jak bogacz, a zarazem nazywa się klasą średnią. Wyścig ten generuje strach o utratę pozycji.

Współcześnie rywalizacja społeczna nie obejmuje już jednak tylko „aspirujących” i „prowincjuszy” w ramach państwa narodowego. Doświadczamy procesu glokalizacji. Pierwotnie termin ten oznaczał dostosowywanie globalnych marek do lokalnych warunków (subtelne różnice w składzie Coca-Coli w różnych państwach czy inne menu restauracji McDonald’s). Antropogeograf Erik Swyngedouw włączył to pojęcie do opisu relacji ekonomiczno-politycznych.

Opisuje je jako rekonfigurację terytorialno-społecznych układów, procesy globalizacji przenoszą rozmaite czynniki ponad lub poniżej państw narodowych. Z jednej strony, na przepływy gospodarcze mają wpływ ponadnarodowe regulacje, z drugiej strony, lokalne warunki wpływają na to, jaką pozycję ma dany region w ramach globalnej konkurencji.

Dla przykładu, Wrocław rywalizuje o uwagę globalnego kapitału zarówno z Berlinem czy Frankfurtem, jak i z Poznaniem czy Warszawą. Walka o owoce globalizacji odbywa się na lokalnym gruncie.

Poziom opodatkowania, stan kapitału ludzkiego, ceny energii, uciążliwość regulacyjna itd. stają się zasobami w rękach miejscowych elit. Subtelnie zanika poczucie wspólnoty narodowej. Mieszkaniec kibicuje swojemu miastu w rywalizacji z innym miastem w tym samym kraju.

Okazuje się jednak, że proces ten wpływa nie tylko na uwarunkowania gospodarcze, ale i na tożsamość. Paryżanin czuje dumę ze swojego paryskiego, a nie francuskiego pochodzenia, bo jednocześnie bliżej mu kulturowo do mieszkańca Londynu niż Chartres.

Autorzy pracy Urban identity versus national identity in the global city: Evidence from six European cities wskazują, że istnieje korelacja pomiędzy stopniem zglobalizowania miast a przewagą tożsamości miejskiej nad narodową u ich mieszkańców. Proces ten nie został jeszcze domknięty, ale zdecydowanie postępuje.

Mimo kolejnych sukcesów „populistów” elity pozostają oderwane od rzeczywistości

Ludzie znajdujący się na szczycie drabiny całego tego systemu, utwierdzeni w swojej nabytej na uczelni kompetencji kulturowej, a jednocześnie mający monopol na „normalność”, tak bardzo oderwali się od rzeczywistości społecznej, iż nie są w stanie nią zarządzać. Kiedy posiada się „poglądy normalne, europejskie” to ktoś, kto się z nami nie zgadza, musi być albo zły, albo głupi.

Dysproporcja pomiędzy kapitałem naukowym i teoretycznym a uwiądem intelektualnym współczesnych elit wręcz poraża. Minęła dekada od zwycięstwa wyborczego Prawa i Sprawiedliwości, wkrótce czekają nas dziesiąte rocznice referendum brexitowego oraz pierwszego zwycięstwa Donalda Trumpa, a globalistyczne elity nadal nie potrafią dostrzec, że należy coś zmienić. Nie potrafią pojąć najprostszych związków przyczynowo-skutkowych.

Elity te traktują swoją agendę jak prawdę objawioną. Należą do niej zarówno naukowo opisane zagadnienia, takie jak globalne ocieplenie czy potrzeba szczepień ochronnych, jak i zideologizowane narracje, jak teoria płci kulturowej, wynikająca z dyskursu naukowego coraz bardziej i bardziej oderwanego od rzeczywistości.

W tym wszystkim elity kognitywne cechują się niebywałą butą i pogardą. W swojej wizji świata nie potrzebują nic nikomu tłumaczyć ani z nikim się komunikować. Za przykład niech posłuży stworzenie przez Unię Europejską koncepcji Zielonego Ładu bez odniesienia się do lokalnych warunków i potrzeby konsultacji z lokalnymi producentami żywności. Ot, kolejna technokratyczna dyrektywa, którą należy wprowadzić, nie licząc się z rzeczywistością.

Migranci są skazani na alienację

Migranci tworzą specyficzną podgrupę, która znajduje się poza systemem państwa narodowego. Niektórzy z nich, zatrudniani przez agencje pracy tymczasowej lub właścicieli aplikacji dostarczających jedzenie czy zapewniających transport, nie posiadają stałej pracy. Inni znajdują się całkowicie poza systemem pracy najemnej jako quasi-przedsiębiorcy czy bezrobotni.

Utrata pracy stawia migrantów w szczególnie trudnej sytuacji, ponieważ zostają bez mieszkania czy środków do życia, przy jednoczesnym braku możliwości powrotu do domu. Firma zapewnia im pracę, dach nad głową, a często także transport do pracy. Migranci są „utowarowieni”, nie są traktowani jako pełnoprawni członkowie społeczeństwa.

Oczywiście migranci nie są jednolitą grupą. Na jednym biegunie mamy azylantów czekających na decyzję o stałym pobycie czy nielegalnych imigrantów, gdzieś pośrodku znajdują się rotacyjni pracownicy na czasowych kontraktach, a na drugim biegunie potomkowie migrantów posiadających obywatelstwo, ale nie w pełni zintegrowani z ogółem społeczeństwa.

Wszystkie te podgrupy łączy ich pośredni status. Znajdują się na terytorium państwa, dokładają się do jego rozwoju, ale wszędzie napotykają na szklany sufit. Często jedynie formalnie podlegają lokalnemu prawu, gdyż ważniejsze okazują się regulaminy podmiotów, dla których świadczą pracę, prawo zwyczajowe czy kodeks ulicy.

Nie obejmują ich takie osiągnięcia ruchu robotniczego jak ośmiogodzinny dzień pracy, urlop czy ubezpieczenia społeczne. Pozbawieni dostępu do lokalnych sieci społecznych, są w jeszcze większym stopniu uzależnieni od swoich „chlebodawców” lub alternatywnych struktur.

Instytucje państwa narodowego bardzo słabo radzą sobie z obsługą osób, które nie należą do grupy dominującej. Powstaje dokładnie ten sam problem, co w wielonarodowych imperiach istniejących przed I wojną światową, takich jak cesarskie Niemcy czy Austro-Węgry.

Narzucenie uniformizacji jest niemożliwe, więc nasilają się napięcia i wykluczenie. Inaczej jednak niż w przypadku imperiów sprzed 1918 r., grupy ludności napływowej są tak rozproszone i zróżnicowane, iż nie są w stanie wytworzyć konkurencyjnej protonarodowej elity.

Dlatego zaczynają funkcjonować dwa inne modele. Po pierwsze, migranci próbują odtwarzać systemy społeczne z kraju swojego pochodzenia. Mowa tutaj o systemach klanowych czy rekonstruowanym przez potomków muzułmańskich imigrantów islamie (często bardziej ortodoksyjnym niż w kraju przodków).

Po drugie, „sposobem” na wypełnienie społecznej pustki po państwie jest zorganizowana przestępczość. Jeśli państwo wycofuje się i zapanowuje anarchia, dość łatwo ustępuje ona miejsca gangom lub mafii. Ludzie nie mogą długo funkcjonować w stanie braku jakiegokolwiek ładu, więc spontanicznie wytwarzają alternatywne formy porządku. Etniczne gangi czy mafie dają migrantom to, czego nie może dać im państwo: poczucie sensu, przynależności, jasne zasady i środki do życia.

W efekcie otrzymujemy grupę, która, choć żyje w rozwiniętym technologicznie państwie, funkcjonuje w całkowicie przednowoczesnych relacjach społecznych. Migrant ma smartfona, jeździ metrem, a może nawet pracuje na narzędziach sieciowych, ale w życiu prywatnym znajduje się w zależnościach klanowych lub mafijnych.

Technologia dodaje tutaj jeszcze jedną warstwę. Gospodarka przemysłowa, szczególnie w swoich pierwszych inkarnacjach, w sposób naturalny wymuszała uniformizację. Robotnik musiał znać w piśmie i mowie język obowiązujący w jego fabryce, żeby móc wykonywać swoje obowiązki. Braki w tym zakresie ograniczały jego możliwości awansu czy zarobku. Środowisko pracy, a także ówczesna tkanka miejska, promowały znajomość lokalnej kultury i wprowadzały w nią.

XXI wiek stanowi pod tym względem całkowicie inną rzeczywistość. Nieważne, czy mówimy tutaj o magazynie, fabryce, dowozie jedzenia czy przewozie ludzi. W procesie zarządzania wprowadzone zostało ogniwo pośrednie, czyli aplikacja. Brygadzista, kierownik zakładu, zlecająca usługę restauracja albo szukający transportu człowiek nie musi bezpośrednio dogadywać się z osobą, która wykonuje usługę.

Software’owy agent przekaże odpowiednie wytyczne w języku zrozumiałym dla obu stron. W przypadku usterki systemu czy nieprzewidzianych okoliczności wystarczy aplikacja z elektronicznym tłumaczem.

Dziś możemy całkiem wygodnie żyć w jakimś miejscu, robić zakupy, pracować, korzystać z usług i nie znać słowa w lokalnym języku. W pewnym sensie wracamy do przednowoczesnego modelu społecznego, w którym nikogo nie obchodziło, jaką kulturę czy język ma lokalny chłop, dopóki spełniał swoje feudalne powinności względem właściciela ziemskiego.

Kto wygra najbliższe wybory? To nie odgrywa większej roli

Stoimy obecnie na swoistym zakręcie historii. Pociąg postępu i modernizacji tak bardzo przyspieszył, że zostawił wagony na peronie. Neoliberalna hegemonia podcina gałąź, na której siedzi. Oświeceniowe ideały, państwa narodowe i kapitalizm zostały zakwestionowane przez ich własne dzieci.

Przed światem Zachodu stoi widmo dekompozycji struktury społecznej. Stare metody zarządzania, awansu społecznego czy tworzenia elit przestają działać, nie ma też powrotu do nowoczesnego państwa narodowego. Umacniają się trzy antagonistyczne grupy, których potrzeby nie są zaspokojone, a to generuje rosnącą frustrację.

Poza kilkoma procentami najbogatszych ludzi, którzy skupiają w swoich rękach własność i siłę polityczną, społeczeństwo zamieszkują masy, których życie jest w coraz większym stopniu uzależnione od spełniania funkcji dla „tych na górze”. Nadprodukcja elit oraz masowa migracja zapewniają „rezerwową armię pracy”, zasób zdesperowanych ludzi, których można wykorzystać.

Niestety, zjawiska te, choć pozornie sprzyjają najbogatszym, stanowią bombę z opóźnionym zapłonem podłożoną pod cały system, gdyż rosnące napięcia są wykorzystywane w ramach wojen kulturowych do zdobywania władzy. Toczy się walka elity z kontrelitą. Politycy, zarówno ci próbujący za wszelką cenę zamykać oczy na fakty, żeby tylko utrzymać status quo, jak i ci bujający łodzią dla krótkoterminowych korzyści, jedynie pogarszają sytuację.

Dotychczasowy model polityczno-społeczny się wyczerpuje, dlatego trzeba poszukać nowego. Pozostawienie spraw samym sobie skazuje nas na niepewny wynik. Pewnego dnia możemy się obudzić w świecie rządzonym przez chmuralistów, lub, dla odmiany, w anarchii, nad którą zapanować obiecają ekstremiści.

Jeśli postrzegamy politykę tylko w horyzoncie najbliższych wyborów, postępujemy nieodpowiedzialnie i niemoralnie. Najgorsze, co politycy mogą zrobić, to dryfować na fali społecznych emocji i sterować nimi dla własnego zysku. Sztorm można wpuścić do portu, ale nie można nad nim zapanować.

W kolejnym tekście, podsumowującym ten krótki cykl, zaproponuję alternatywną wizję stosunków społecznych, wychodzącą z dawno zapomnianych pryncypiów republikańskich. Żeby uporządkować rzeczywistość, należy przywrócić kategorie logosu i dobra wspólnego.

 autor: Kamil Wons

 

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.


POWIĄZANE

GUS raportuje stabilność i „odporność” polskiego rolnictwa. Na wsi widzimy co in...

Papryka, jabłka, zboże… To nie gest dobroci, ale dramat bezsilności. Polska wieś...

Sztuczna inteligencja agentyczna – zdolna do samodzielnego podejmowania decyzji ...


Komentarze

Bądź na bieżąco

Zapisz się do newslettera

Każdego dnia najnowsze artykuły, ostatnie ogłoszenia, najświeższe komentarze, ostatnie posty z forum

Najpopularniejsze tematy

gospodarkapracaprzetargi
Nowy PPR (stopka)Pracuj.pl
Jestesmy w spolecznosciach:
Zgłoś uwagę